sobota, 20 kwietnia 2013

Rozdział II

"To bar­dzo dziw­ne, ale nap­rawdę można kochać ko­goś przez całe życie. Niezależnie od te­go, jak da­leko znaj­du­je się ukocha­na oso­ba, jej wspom­nienie zaw­sze nosi się w sercu." - Santa Montefiore

Zrywam się na równe nogi i cofam kilka kroków w tył w zabójczym tempie, do którego przez te wszystkie lata bycia Anielicą zdążyłam przywyknąć. Patrzę na mężczyznę opierającego się obiema rękoma o ławkę. Rhoan lustruje mnie od stóp do głów, a kąciki jego pełnych ust wyginają się w obleśnym uśmiechu. Jego czarne oczy się zaświeciły.
Mogłam się spodziewać, że to on. Mogłam się spodziewać...
-Masz na sobie bieliznę? -pyta powoli okrążając ławkę.
-To wiem tylko ja, a jedyne co TY możesz zrobić to się nad tym zastanawiać.-odpowiadam zaciskając pięści. Czuję rosnącą złość, jednak nie mogę tego pokazać. Złość jest słabym punktem.
-Skarbie... -szepcze podchodząc do mnie. -Nie żeby mi to przeszkadzało, ale ta sukienka jest prawie że przeźroczysta. -mówi już głośniej unosząc rękę do mojego policzka. Czuję się jak sparaliżowana. Patrzę w jego obsydianowe tęczówki, które zdają się mnie wołać. Upominają się o mnie. Rhoan gładzi wierzchem dłoni mój policzek. -Zmarzłaś. -szepcze. Marszczę brwi odsuwając się od niego.
-Wal się. -syczę.
-Hej, uspokój się. -cofa się kilka kroków unosząc ręce do góry w geście poddania. Słodki jest, trzeba przyznać. -Wykonuję tylko powierzone mi zadanie. -wymawia powoli każde słowo sięgając do kieszeni swojej skórzanej kurtki. Ponownie się do mnie zbliża unosząc rękę. Jednak tym razem w dłoni trzyma kremową kopertę. Odbieram ją od niego. -Może kiedyś gdzieś się wybierzemy?
-Najpierw się wykąp. Jedzie od ciebie wódką.

~*~

Droga Hope,
Pamiętasz, jak obiecywałam Ci, że nigdy nie upadnę? I nie upadłam. Zostałam Archaniołem i to jednym z najmłodszych. 
Przysięgłam Ci, że nigdy nikogo nie pokocham. Bo przez miłość robimy głupie rzeczy. Jesteśmy jej niewolnikami. Nie możemy spać, oddychać, a nawet myśleć. To jest naprawdę okropne! I teraz wiem przez co przechodziłaś i zapewne przechodzisz dalej...
Jakiś czas temu starsze Archanioły wysłały mnie na Ziemię. Ludzkiemu chłopcu groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Miałam się nim zaopiekować. Ukryłam swe skrzydła i przy pomocy Nefilim zamaskowałam anielskie cechy. Wszystkie oprócz siły i szybkości. Przez kilka miesięcy uczęszczałam do ludzkiej szkoły i śledziłam mojego podopiecznego. Pewnego dnia nakrył mnie na tym. Zaprosił do kina... Zgodziłam się. Od tamtego czasu staliśmy się nierozłączni. Ale nie to było najgorsze. Popełniłam okropny błąd. Oddałam się śmiertelnikowi i wyjawiłam mu swój sekret, a on mnie zostawił. Śmiał się ze mnie. Mówił, że jestem szalona i odszedł. Tak po prostu...
Każdy ma w sobie coś z wariata. Różnica polega na tym, że jedni o tym wiedzą, a drudzy nie i to właśnie oni są szaleni. Czy ja jestem wariatką? Wydaje mi się, że nie, ale tak mają wariaci, prawda?
Siostrzyczko, czy kiedykolwiek mi wybaczysz? Czy wybaczysz mi moją głupotę? Jakże byłam naiwna... I nie tylko ja. Coraz więcej Aniołów upada. Bóg oszalał! Zaślepiła go złość. Odbiera nam skrzydła za najdrobniejsze wykroczenie, choć kiedyś nie zwracał na to uwagi. Wybaczał. 
Znienawidził Archanioły za to, że chciały Twojego upadku. Te, które dwadzieścia lat temu postanowiły odebrać Ci skrzydła, przypłaciły życiem. Ich głowy leżą obok białego tronu Pana, który teraz jest cały splamiony szkarłatem! Niebo bez Ciebie to nie to samo, siostrzyczko. Niebo zmienia się w Piekło. A może nawet jest gorsze? Po Twoim upadku braknie Aniołom nadziei. Nie wierzą w to co widzą. W Niebiosach nie usłyszysz już pieśni Cherubinów, lecz ich szloch. Tak bardzo się boję... I tak bardzo mi Ciebie brak... Hope, spotkaj się ze mną jutro wieczorem przy klubie Blue Moon. Muszę na własne oczy przekonać się czy wszystko z Tobą w porządku. Wśród Nefilim krążą pogłoski, że próbowałaś się zabić. Nie wierzę w to. Nie wierzę by Nadzieja próbowała zniknąć i odebrać nam jedyną szansę na powrót do normalności. Przeklęci mówią, że Anioł Śmierci domaga się o Ciebie. Nawiedza Cię w snach, wywołuje Twój smutek, nakłania Cię do podejmowania pewnych decyzji. Czy to prawda?
Proszę spotkaj się ze mną jutro o 9:00 pod Blue Moon. To klub dla nieludzi, więc nie będziesz musiała się ze wszystkim ukrywać.
Kocham, Chloe.

~*~ 

Kręci mi się w głowie, jakbym była w wesołym miasteczku. Powoli przekręcam kurek. Lodowate krople wody obmywają moje ciało, dzięki czemu mój umysł odzyskuje jasność. Przypominają mi się pojedyncze chwile podobne prędko migoczącym świetlnym plamkom. Nieuchwytne, niewyraźne wspomnienia jak słoneczny blask o świcie. Jonathan i ja. Siedzimy na drewnianej ławeczce śmiejąc się z przyzwoitki. Mocny ucisk gorsetu. Za mało tlenu. Za ciężko. Odprawiam Elizabeth, a ona naburmuszona idzie poskarżyć się mojej matce. Jonathan zachwyca się moimi skrzydłami. Elizabeth informuje mnie o porodzie. Jonathan mnie pociesza. Ojciec pokazuje mi małą Chloe. Jonathan mnie obejmuje. Mój podopieczny choruje. Panuje gruźlica. Nie ma lekarstwa. Pamiętam rysy jego twarzy. Ostre i zarazem łagodne. Spojrzenie obsydianowych oczu. Pełne miłości i mądrości. Jedwabiste ciemne włosy, które były tak miękkie w dotyku. Pachniał brzoskwiniami i drzewem sandałowym. Wspomnienie... Zbyt wiele migotania. Jonathan znika. Nie sprawdziłam się jako jego Anioł Stróż. Przez te wszystkie lata staliśmy się jednym, lecz on zniknął. Był śmiertelnikiem. Człowiekiem, który tak krótko żyje. Ogień, który powoli gaśnie wewnątrz mnie, wybucha pożerając wszystkie obrazy, które w nieprawdopodobnym tempie śmigają mi przed oczami. Płoną niczym kartki z mojego starego pamiętnika. 
Znów obmywają mnie krople lodowatej wody. Spływają po rękach, zatrzymując się na chwilę przy palcach. Czuję dotyk Jonathana. A może to tylko moja wyobraźnia? Jego dłonie gładzą moje plecy, jakby chciały mnie pocieszyć. Tyle mam mu do opowiedzenia... Pewnie zdziwiłby go fakt, że nie mam już skrzydeł, które tak bardzo lubił. Mówił, że są takie mięciutkie i przyjemne w dotyku... 
Zakręcam wodę i wychodzę spod prysznica. Nie myśl o tym, nakazuje sobie. Zakładam przez głowę czarną bluzkę z srebrnymi ćwiekami uformowanymi w krzyż na przedzie, a następnie zakładam ciemne rurki. Przyglądam się swojemu odbiciu w lustrze. Wyglądam jak trup. Jestem bledsza niż zwykle, a pod moimi oczami widnieją cienie, które aż krzyczą, że przydałby mi się sen. Przeczesuje włosy palcami i wychodzę z łazienki. Przechodzę przez swój pokój i zatrzymuję się w salonie widząc Lo siedzącą na kremowej kanapie z wzrokiem utkwionym w ekranie telewizora.
-Strasznie wyglądasz, ale myślę, że da się coś z tym zrobić. Cienie pod oczami nie są fajne, nawet jeśli lubi się takie kolory, w których wyglądasz jakbyś wybierała się na swój pogrzeb. -bierze głęboki wdech, by po chwili kontynuować. -Zrób mi tę przyjemność i choć raz ubierz się na kolorowo. Ładnie wyglądałabyś we wszystkich odcieniach niebieskiego. Ten kolor idealnie pasuje do rudych włosów. Zieleń też, ale wyglądasz w niej chorobliwie blado. Czyli tak jak teraz. Hmm... Umarł ktoś? Za dużo masz na sobie czarnego, a nie wyglądasz w nim za dobrze. Uwierz mi na słowo. Powinnam Ci chyba nałożyć maskę na włosy. Strasznie Ci się elektryzują. Wyglądasz jak pudelek. Zawsze tak masz? Dopiero teraz to zauważyłam. -zalewa mnie lawiną słów nawet na mnie nie patrząc. Siadam obok niej.
-Dzięki za komplementy, Lo. -wzdycham sięgając po pilota. Pstrykam przełączając kanały, aż znajduję to, czego szukałam.
-Animal Planet? Ty zoofilu jeden! Chcesz patrzeć jak robią to surykatki? Już rozumiem dlaczego nie spotykasz się z żadnym facetem. Wolisz zwierzęta!
-Faceci są zwierzętami. -stwierdzam. -Wolę Animal Planet niż te twoje seriale brazylijskie. Ona zdradzi jego, on ją zabije i pójdzie do innej, z którą ma dziecko, ale ono nie jest jego tylko tamtego... Błaagam Cię.  
-Będę sobie oglą....
Wypowiedź Lo przerywa głośne walenie w drzwi. Żaden człowiek nie miałby siły w nie tak uderzać, a już na pewno nie tak szybko. Patrzę na nie i powoli wstaję z kanapy.
-Spodziewasz się kogoś? -pytam.
-Nie, a ty?
Kręcę głową nadal wpatrując się w drzwi, które aż drżą od uderzeń. Długo nie wytrzymają, myślę.
-Lo, podaj mi oba błogosławione sztylety i przygotuj się. Przywitamy naszych gości. -mówię zginając i prostując palce w oczekiwaniu.
-I to właśnie lubię!


_

Kolejny króciutki rozdział. Dłuższe jakoś mi nie wychodzą. Sama nie wiem czemu. W każdym razie jestem prawie że zadowolona z rozdziału. Wspomnienia Lindsay miały być inne. Bardziej dokładne i opisane w każdym szczególiku. Ale zgubiłam kartkę, na którym miałam to zapisane. A jakoś nie wychodzi mi odtworzenie tego. Cudowna jednodniowa wena mnie opuściła. Przetrząsnęłam cały pokój w poszukiwaniu tej kartki i nic. Może to przez dwa lusterka, które zbiłam dwa lata temu?  Niee... Nie wierzę w takie rzeczy. 
Dla tych, którzy czytają Jedną Duszę: kolejny rozdział powinien pojawić się do jutrzejszego popołudnia. Wybaczcie, że tak długo tam nie pisałam, ale nie wiedziałam co zrobić z Iness. :D
Dziękuję wam za przeczytanie choćby jednego beznadziejnego zdania mojego autorstwa. 
Pozdrawiam. :D